Histeryczna reakcja polskiej prasy i nacjonalizm polskiego systemu “sprawiedliwości” usprawiedliwieniem dla bezprawia – tak można streścić kolejny artykuł na temat na temat rzekomej “ucieczki” z “opresyjnego kraju” kolejnej Polki z “polskim” dzieckiem.
Nikt w tym artykule nie zatroszczył się o normalną rzetelność dziennikarską. Liczy się przede wszystkim to, że Polacy udowodnią tym okropnym Niemcom, że się nie dadzą. Mało ważna jest praworządność, proponowane bezprawie. Liczy się to, że …”Nie oddamy polskiego dziecka”.
Czy rzeczywiście polskiego?
Póki co, połowa tego dziecka genetycznie należy do Niemiec. Oczywiście, zarówno zaślepione feministki,jak i ich obrońcy (n.p. Mirosław Koźmin), są intelektualnie zbyt leniwi by wnikać w takie “szczegóły”. Hej, w tym wypadku nie ważne są nawet tak wzniosłe konwencje jak “Konwencja Praw Dziecka” i jej postanowienia, które zabraniają międzynarodowym uprowadzeniom dzieci NAWET przez rodziców. Nie wspomnę już nawet o tak egzotycznym prawie, jaką może być dla niedoinformowanego redaktora, Konwencja Haska w sprawach Nielegalnego Uprowadzania lub przetrzymywania dzieci za granicą -hej nie spodziewajmy się cudów! Przecież medialni “specjaliści” od prawa, zadecydowali, że ani ratyfikowane konwencje, ani prawo unijne, a sama Konstytucja obowiązująca w Polsce jest jedynie zapiskiem na papierze, i ewentualną ciekawostką prawniczą na temat której można się zapoznać dla zabicia czasu podczas “wycieczki” do ubikacji.
Być może, trudno się dziwić prokuratorowi z prowincji, skoro jego przełożeni w Warszawie równie nisko traktują prawo międzynarodowe w przypadku gdy od Polski wymagane jest jego respektowanie (w niedalekiej przyszłości opublikuję kilka prawdziwych dokumentów, które dają przykład, jak nisko biurokraci w togach sędziowskich i prokuratorskich mają w poważaniu prawo i praworządność w tym kraju).
Oczywiście, ci sami “intelektualiści” nie myślą o jednej prawdzie – przemoc rodzi przemoc, szczególnie w sytuacji gdy na prawo nie można liczyć. Boję się (choć przyznam, że coraz bardziej jest to dla mnie bardzo atrakcyjna myśl), że pewnego dnia strona niemiecka (rodzice lub władze) zdecyduje siłą wyegzekwować prawo na porywaczu i porwanym dziecku.
Już widzę nawet filmy z takiej akcji – pewnego słonecznego dnia pani Beata z synem na spacerze zostaje zatrzymana przez jednego lub dwóch przystojnych panów. Po krótkiej rozmowie, w momencie gdy p. Beata się odwraca na moment i ….. traci przytomność. Po kilu godzinach budzi się kilkaset kilometrów dalej, w … Berlinie lub Hamburgu, w miejscowym posterunku policji….Nikt nie może wytłumaczyć, jak Polkę poszukiwaną przez europejski list gończy, nagle znaleziono zdezorientowaną w pobliskim parku przykutą kajdankami do ciężkiej ławki. Po kilku dniach polski Superexpress napisze następny artykuł o niewyjaśnionych okolicznościach uprowadzenia Polki i jej syna do Niemiec.
Oh, w międzyczasie, prokuratura Niemiecka wydaje międzynarodowy list gończy na prokuratora Polaka oraz pana Wojciecha Pomorskiego za pomoc w międzynarodowym uprowadzaniu dzieci (pani Beata godzi się na przedstawienie obciążających zeznań, za obietnicę złagodzenia kary) Obaj panowie w równie tajemniczych i niewyjaśnionych okolicznościach wpadają w ręce niemieckiej policji w innym mieście niemieckiego landu
Nie wiemy czy taki film kiedykolwiek powstanie czy też nie. Możliwe jednak jest to, że grupa zdesperowanych rodziców z Niemiec lub innych krajów UE, mają bardzo realne szanse na wprowadzenie w życie takiego, bez sprzecznie nielegalnego “rozwiązania”.
Pamiętajmy – przemoc rodzi przemoc. Być może “stróże prawa” nie powinni o tym zapominać. Szczególnie, że dają przykład innym, jak bardzo mało mają szacunku dla praworządności.
Zapewne, dużo jeszcze wody upłynie w Wiśle, zanim Polskie system nadrobi braki i będzie prawem kraju XXI wieku. W międzyczasie byś może ktoś mi wytłumaczy dlaczego ojca (lub matkę) który prosi władze o pomoc w zapobiegnięciu uprowadzenia JEGO/JEJ dziecka do obcego kraju nazywamy w Polsce “BEZWZGLĘDNYM” i wyrażamy zdziwienie, że akt uprowadzenia jest traktowany w innym kraju jako “pospolitym zbirem” (ach ten kwiecisty polski język!)? Być może dlatego tak często wyczytuję artykuły z polskich stron internetowych opisujące polskich gangsterów w tak “sympatycznym” świetle przez media tego kraju. Bandyci, ale … wychowani na własnej krwi (cytując Kaźmierza Pawlaka z “Samych Swoich”)
Oto pełen tekst tego artykułu który w oryginale ciągle można znaleźć tutaj
Serce pani Beaty Mosebach (42 l.) z Krakowa zamiera ze strachu o los jej ukochanego synka Jasia. O dziecko upomniał się jego pochodzący z Niemiec ojciec Michael (39 l.).
Bezwzględny mężczyzna uruchomił całą gigantyczną niemiecką machinę urzędniczą. Tamtejsza prokuratura wydała na panią Beatę – jak za pospolitym przestępcą – nakaz aresztowania i chce zabrać jej syneczka. Na szczęście z pomocą zaszczutej przez Niemców kobiecie przyszła polska prokuratura. Czy to jednak wystarczy, aby dać odpór Niemcom?
O swojej przerażającej historii pani Beata opowiada nam, tuląc czule swojego Jasia – owoc krótkiego małżeństwa z Niemcem, którego poznała, gdy w 2002 roku pojechała pracować do Berlina. Kiedy w mieszanym małżeństwie zaczęło się psuć, w głowie pani Beaty zaczęła świtać myśl o rozwodzie. Chytry małżonek postanowił ją jednak uprzedzić.
Zabrał jej syna
Pewnego dnia kobieta wróciła do domu z pracy i z przerażeniem odkryła, że jej mąż zniknął, ogołacając mieszkanie. Najgorsze jednak, że zabrał ze sobą to, co kobieta miała najcenniejszego – jej syneczka.
Pranie mózgu
Nie miała zamiaru się poddać, poszła do sądu, gdzie liczyła na sprawiedliwość. Ale to, co usłyszała od niemieckiego sędziego, zupełnie ją zszokowało – wyłączne prawa do dziecka ma ojciec. Ona mogła spotykać się z nim tylko kilka razy w tygodniu. Cierpiała przeraźliwe męki, a wraz z nią cierpiało jej dzieciątko. – Jaś cały czas płakał. Ojciec karmił go kłamstwami na mój temat i “prał” mu mózg – opowiada z przejęciem.
Przerażona kobieta czuła, w jakim kierunku wszystko zmierza. Bała się, że za chwilę będzie mogła spotykać się z Jasiem pod nadzorem kuratora, że zezwolą jej z synem rozmawiać tylko po niemiecku, jak jest to w Niemczech praktykowane.
Uznała, że musi coś zrobić. I w swojej desperacji zdecydowała się na odważny krok. Podczas jednego z widzeń spakowała rzeczy chłopczyka i zabrała go do ojczyzny.
Ale o małego Jasia upomniał się Jugendamt – wszechpotężny niemiecki urząd do spraw młodzieży. Biurokratyczny moloch zaraz zawiadomił niemiecką prokuraturę. Tamtejsi śledczy uznali, że pani Beata porwała własnego syna i posłali za nią – niczym za pospolitym zbirem – europejski nakaz aresztowania.
Sprawa trafiła do krakowskiego sądu, który z marszu, bez wdawania się w szczegóły polecił wydać Jasia Niemcom. Gdy pani Beta poszła do sądu odwołać się od jego bezdusznej decyzji, została aresztowana przez policję!
Pomocna dłoń
I kiedy już wydawało się, że to koniec, że przegrała walkę o syna, z pomocą przyszła jej krakowska prokuratura. Nasi śledczy uznali, że kobieta nie złamała polskiego prawa i złożyła do sądu wniosek o puszczenie jej wolno.
– Zaczynam wierzyć w sprawiedliwość – dla pani Beaty zapaliło się światełko nadziei. Choć to nie koniec jej batalii. 10 lutego znowu ma stawić się w sądzie, który ma podjąć decyzję, czy wydać Jasia Niemcom.
– Bardzo kocham Jasia i nie chcę na razie myśleć, co by było, gdybym musiała go oddać – wystraszonej kobiecie łamie się głos.
Ona nie jest przestępcą
Bogusława Marcinkowska, rzecznik Prokuratury w Krakowie:
– Według naszego prawa pani Beata nie popełniła żadnego przestępstwa. Nie jest pozbawiona władzy rodzicielskiej. Nie porwała więc swojego dziecka, a jedynie z nim przyjechała do Polski, do czego miała przecież prawo.
Mnie również to spotkało!
Takich dramatów, jak sprawa pani Beaty, są w Polsce setki.
– To jest zwykła kradzież polskich dzieci i ich zniemczanie – nie owija w bawełnę Wojciech Pomorski (38 l.), założyciel i prezes Polskiego Stowarzyszenia Rodzice Przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech. Wie, co mówi, bo sam od pięciu lat walczy o odzyskanie swoich dwóch córeczek – Justyny Marii (12 l.) i Iwony Polonii (9 l.), które urodziły mu się z małżeństwa z Niemką.
Historię Beaty Mosebach zna, bo to on właśnie uświadomił jej, że jako nie-Niemka stoi na z góry straconej pozycji w walce o prawo do dziecka. Doświadczył tego na własnej skórze, gdy w 2003 roku żona zniknęła z obiema córeczkami. Walkę o odzyskanie dzieci przegrywał na każdym kroku. Wszechwładny Jugendamt – niemiecki urząd ds. młodzieży – łaskawie zezwolił mu spotkać się z córeczkami. Ale pod nadzorem i pod warunkiem że będzie z nimi rozmawiał tylko po niemiecku.
Taki sam los czekał Beatę Mosebach. Gdy się o tym dowiedziała, uciekła z Niemiec razem z synem. Po roku ukrywania się i życia w strachu teraz ma szansę na powrót do normalności.
– To precedens, bo to pierwsze polskie dziecko uratowane przed wykorzenieniem z polskiej kultury – prezes Stowarzyszenia cieszy się z decyzji krakowskiej prokuratury o odmowie wydania Beaty Mosebach Niemcom.
Nie tylko on wie, co potrafi Jugendamt. Takich osób jest dużo więcej. W jego stowarzyszeniu jest ponad 90 osób, które doświadczają tego samego, co on. A do Parlamentu Europejskiego przechodzą setki skarg na sposób, w jaki niemiecki urząd zabiera i zniemcza dzieci z mieszanych małżeństw.